III Rajd Izersko-Karkonoski im. Roberta Kapczyńskiego odbył się w dniach 11-12 lipca 2025 roku na obszarze Sudetów Zachodnich. Kilkuset uczestników wędrowało na sześciu trasach – 10-, 30-, 60-, 60-, 90- oraz 120-kilometrowej. Dla wielu z nich to była prawdziwa walka, jednak nie wszyscy wyszli z niej zwycięsko. Zapraszam na relację z koronnego dystansu!
Słowem wstępu. To nie będzie jedna z tych ładnych relacji, w której zobaczycie fajne zdjęcia z trasy okraszone krótkim komentarzem. Ilość i jakość zdjęć odpowiada warunkom na trasie, a ja mam ochotę trochę się rozpisać. O.

Pamięci Roberta Kapczyńskiego
Robert Kapczyński był pomysłodawcą i organizatorem Rajdu Izersko-Karkonoskiego. Pierwsza edycja tego wydarzenia odbyła się w 2021 roku. Następna miała miejsce w 2022 roku, po czym organizacja imprezy została zawieszona.
W marcu tego roku Robert zmarł. Dla najbliższych i znajomych to był impuls. Marta Kapczyńska, Artur Waczko i Piotr Umów postanowili reaktywować rajd, aby w ten sposób uczcić pamięć Roberta.
Trochę przed startem
Dlaczego 120 kilometrów? Ostatnio mało startuję i miałem ochotę się wyszaleć. Chciałem przypomnieć sobie te emocje, które towarzyszyły mi na wyrypach od kilkunastu lat, ale z czasem gdzieś przygasły. Poza tym, od 2023 roku nie łamałem żadnej setki, a dla takiego piechura jak ja to przecież spora frajda.
Zobacz też: Buty w góry. Część 2: Buty trailowe. Czy nadają się do górskich wędrówek?

Najpierw nastawiłem się na luźną wakacyjną przygodę. Wiecie, krótkie gacie, krótki rękaw i wędrówka w ciepłą noc pod rozgwieżdżonym niebem. Tak, to było bardzo naiwne wyobrażenie, ale tak trzeba myśleć w kontekście trochę większych wyzwań.
Później dotarło do mnie, że na liście startowej tej trasy jest tylko kilkadziesiąt osób. Od tego momentu wiedziałem, że samotność może być równie sporym wyzwaniem, jak wędrówka w trakcie deszczu.
III Rajd Izersko-Karkonoski im. Roberta Kapczyńskiego
60 kilometrów po raz pierwszy: Podgórzyn – Świeradów-Zdrój – Szklarska Poręba
Przed startem uczciliśmy pamięć Roberta minutą ciszy. Takie chwile potrafią mocno nastroić, zwłaszcza w kontekście zbliżającego się wyzwania. Nasza droga przez góry będzie miała wiele wspólnego z drogą przez życie. Będą wzloty i upadki, radość, cierpienie.

Padało. Od startu padało, choć nie jakoś przesadnie. Na pierwszym metrach uczestnicy z poczuciem nieco większej misji niż po prostu dotarcie do mety, przesunęli się do przodu. Dość szybko od peletonu oderwało się 4-5 biegaczy, za którymi ustawiliśmy się jako grupa pościgowa.
Minęliśmy Sobieszów, a po lewej stronie zza chmur majaczyły karkonoskie szczyty. Od początku szliśmy mokrymi łąkami. Już na piątym kilometrze miałem trochę mokro w butach, ale brak membrany w obuwiu to był jak najbardziej świadomy wybór.


Gdzieś w okolicach Piechowic dołączyłem do Ondraszka, który cały czas szedł przede mną. Wspólnie wkroczyliśmy do Górzyńca i zaczęliśmy nużący odcinek w kierunku Rozdroża Izerskiego. Pierwszy cel – jak najdalej za jasnego – wykonany.
Pierwszy kryzys nastał nadspodziewanie szybko. Mniej więcej o godz. 22 poczułem, jak ogarnia mnie zmęczenie po tygodniu pracy i niedosypiania. Miałem wrażenie, że jestem na jakiejś elektrycznej bieżni. Niby macham kijkami, przebieram nogami, ale niemal stoję w miejscu.
Musiałem przełamać ten chwilowy impas i wbrew organizmowi zwiększyć tempo. Bujając się z prawa do lewa, powoli zacząłem odrywać się od towarzysza wędrówki. W trochę niemrawym stylu dotarłem do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie przywitał mnie… techno-jednorożec?

Trochę odżyłem i do Sępiej Góry wędrowało się nieco lepiej, a i w butach miałem już całkiem sucho. Techniczne i śliskie zejście ze szczytu wyzwoliło pokłady adrenaliny na tyle, że minąłem trzech uczestników. W końcu jakiś typowo górski odcinek! – pomyślałem.

Punkt kontrolny w Świeradowie-Zdroju, około 30 kilometr trasy. Wraz z jeszcze jednym piechurem meldujemy się na nim trochę po godz. 1 w nocy. Dobrze, miałem prawie godzinę zapasu względem jakichś tam luźnych założeń. Zjadłem bigos i wypiłem małą porcję ziół ku pokrzepieniu.

Pora ruszać dalej! Najpierw wspinaczka uliczkami pod straszącego świeradowskiego Sky Walka, następnie długi odcinek szlakiem rowerowym w kierunku Rozdroża Izerskiego.
Znów zaczęło mocniej padać. Wiedziałem, że za jakiś czas zrobi się chłodniej, więc założyłem pałatkę. Moje ciuchy były nasiąknięte wilgocią, a narzucenie na siebie szczelnej warstwy pozwoliło rozpocząć proces odparowywania.
I tak szedłem w deszczu i mroku, powoli szykując się na poranny kryzys. Przy wejściu na grzbiet Gór Izerskich ktoś się do mnie zbliżył na tyle, że znów musiałem odpalić wrotki. Techniczne podejście przy Zwalisku tak mnie nakręciło, że udało się nawet przegonić kolejnego piechura.

Do około 50 kilometra trasy utrzymywałem średnią marszu na poziomie 6 km/h. To były okolice Wysokiego Kamienia. Czułem, że jest forma i że nogi świetnie pracują. Dalej trasa przybrała formę dużego zygzaka, na którym dopadła mnie spodziewana „zamułka”.
Nie walczyłem z tym i zwolniłem, dając sobie trochę czasu na regenerację. Tym bardziej że z każdym krokiem zbliżałem się do Karkonoszy, w których potrzeba sporo koncentracji.

Na punkcie kontrolnym w Szklarskiej Porębie zameldowałem się około godz. 6:20. Znów miałem niezłe „przody” względem prognozy, więc pozwoliłem sobie na kilkunastominutowy odpoczynek. Zjadłem kilka ciastek, wypiłem kawę i trochę grzanego wina. Morale poszły mocno do góry.

III Rajd Izersko-Karkonoski im. Roberta Kapczyńskiego
60 kilometrów po raz drugi: Szklarska Poręba – Przełęcz Okraj – Podgórzyn
Ściągnąłem pałatkę, założyłem rękawki i opaskę. Byłem suchy i odpowiednio rozgrzany, więc nie było sensu koczować dłużej na punkcie. Rozpocząłem podejście na grzbiet Karkonoszy.

Szybko się rozkręciłem, po raz kolejny mijając się z jednym z uczestników. Pełen optymizmu zostawiłem za sobą Szrenicę. Uśpiony mocnym tempem i koncentracją na tym, co pod nogami, zbagatelizowałem pierwsze krople deszczu, które z impetem rozbijały się o mój prawy policzek.
Wzmógł się wiatr i deszczu było coraz więcej. Dojdę do Śnieżnych Kotłów i tam ubiorę pelerynę przeciwdeszczową – pomyślałem. Kilkanaście kroków później już nieco panicznie szukałem jakiejś kosodrzewiny, za którą mógłbym przystanąć.
Momentalnie poczułem taki chłód, że w złości – trochę na warunki, ale bardziej na siebie – zacząłem wykrzykiwać brzydkie słowa. Zatrzymałem się i próbowałem założyć pałatkę, ale wiatr skutecznie mi ją wyrywał z mokrych dłoni. Poczułem się jak jakiś nieudolny paralotniarz, który złapał wiatr w kawałek szmaty i nie wie, co z tym dalej zrobić.
Zobacz też: Strategia startu, czyli jak zaplanować udział w górskiej imprezie długodystansowej dla piechurów

Po wrzuceniu na grzbiet płaszcza poczułem momentalną ulgę, jednak najgorsze było dopiero przede mną. Zbyt bardzo nasiąknąłem wodą i przez kolejnych osiem kilometrów nie byłem w stanie się dogrzać. Mocno pracowałem rękami i wcale nie słabiej głębokim oddechem, ale na nic się to zdało.
W takich trochę dramatycznych okolicznościach dotarłem do punktu kontrolnego na Przełęczy Karkonoskiej. Na stojąco zjadłem żurek, dwa naleśniki z serem i wypiłem dwie herbaty, ale było mi jeszcze chłodniej.
To był niespełna 75-kilometr trasy, a ja po raz pierwszy w trakcie wędrówki pomyślałem, że nie dotrę do mety. Bo dalej może być tylko gorzej. Bo jak wiatr lub deszcz się nasilą, to będzie pozamiatane. Tyle startów na koncie, kilkanaście lat na trasach górskich imprez i pierwszy raz się tak załatwiłem.
Zobacz też: Peleryna przeciwdeszczowa, pałatka, ponczo – 100% wodoodporności podczas górskich aktywności. Na co zwrócić uwagę? Jak użytkować?

W obawie o zdrowie zszedłem z trasy do „Odrodzenia” i po chwili namysłu postanowiłem zawalczyć o dokończenie imprezy. Co prawda pani za ladą była bardziej zainteresowana swoim telefonem i naciąganiem legginsów na cztery litery, ale jakoś udało się kupić kolejne dwie herbaty.
Mokre rzeczy rzuciłem na chwilę na letni grzejnik i zmieniłem skarpetki na wodoodporne. Kupiłem nawet bawełnianą koszulkę z napisem „Odrodzenie”. Damską M-kę, bo z męskich nie było. I tak po około 40 minutach dreszcze ustały, a ja wróciłem do żywych. I wróciłem na trasę.

Z nową energią rzuciłem się w pogoń za chłopakami, z którymi widziałem się wcześniej na punkcie kontrolnym. Wiedziałem, że są mocni i raczej ich nie dopadnę, ale na długim dystansie zawsze warto mieć przed sobą jakiegoś „zajączka”, którego się goni.
Sprawnie przeszedłem przez Równię pod Śnieżką, Drogę Jubileuszową i Czarny Grzbiet i dopiero zwolniłem na zejściu do Jelenki. Tam zawsze odzywają się moje zardzewiałe kolana.


Zameldowałem się na ostatnim punkcie kontrolnym przy Przełęczy Okraj, gdzie dobrze się mną zaopiekowano. Zjadłem zupę, wypiłem herbatę i zacząłem zejście w kierunku Kowar. Trochę szkoda, bo na grzbiecie właśnie się wypogadzało.
W okolicach Krzaczyny dopadłem jednego z moich zajączków. Dalej była asfaltowa rundka przez Karpacz z długim stromym podejściem zielonym szlakiem w kierunku Świątyni Wang. Uff, mocna dzida!

Kolejno odwiedziłem Borowice i Przesiekę, z której zszedłem do Podgórzyna. Miałem zamiar jeszcze coś podgonić, ale niespodziewanie opadłem z sił i na metę doczłapałem już w bardzo spokojnym tempie.
Meta to ulga, ale czasem przytłacza
Artur wręczył mi medal i gratulował. Wymieniliśmy kilka zdań. Miałem wrażenie, że odpowiadam na zupełnie inny zestaw pytań, niż mi zadawał. Poszedłem po certyfikat, a w loterii z fantami wylosowałem słoik wypasionego regionalnego miodu.
Z jednej strony byłem zadowolony z tych 23 godzin z hakiem, które na starcie brałbym w ciemno. W końcu to było 13 godzin przed limitem czasowym.

Cieszyłem się z mocnego i równego tempa marszu oraz przełamywania kryzysów. Zwłaszcza tego związanego z wychłodzeniem. No i z walki z samotnością też się cieszyłem, bo w sumie jakieś 90 kilometrów szedłem sam.
Nieoficjalnie piąte miejsce na mecie też napawało dumą, tym bardziej że przede mną było kilku biegaczy. Mimo wszystko nie poczułem jakiegoś wybitnego skoku endorfin, a sama meta totalnie mnie przytłoczyła.
Dookoła biesiadowali uczestnicy, którzy już dawno ukończyli krótsze trasy lub zrezygnowali w trakcie marszu. Wszyscy uśmiechnięci i rozbawieni. Byłem solidnie zeszmacony i zrozumiałem, że mam zupełnie inne poczucie tu i teraz niż całe to towarzystwo. Dlatego dość szybko je opuściłem 🙂
Podsumowanie
III Rajd Izersko-Karkonoski okazał się naprawdę fajną imprezą. Przeważnie na tego typu wydarzeniach liczę tylko na siebie, jednak przy dystansach 100+ masz jednak nadzieję na jakieś wsparcie ze strony organizatorów i wolontariuszy. I ja bardzo dobrze je poczułem.

Przez całą trasę byłem karmiony, nawadniany, rozgrzewany. Z Piotrem i Arturem na pierwszej połowie trasy widziałem się chyba aż trzykrotnie i za każdym razem byli pomocni i motywowali do dalszej walki.
Trasa 120-kilometrowa nie była jakaś przesadnie wymagająca. Na początku dużo prostych po płaskim i tylko kilka technicznych zejść lub podejść, co pozwalało iść szybkim i równym tempem. Dopiero w Karkonoszach zrobiło się nieco ciężej. No i ten wiatr i deszcz, które wycięły sporo zawodników (…).

Pójdę o krok dalej i zaryzykuję stwierdzeniem, że III Rajd Izersko-Karkonoski to dobra alternatywa dla Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, w którym brałem udział kilkanaście razy. Obydwie imprezy odbywają się na tym samym obszarze, przebieg tras częściowo się pokrywa i dystans jest podobny.
Zobacz też: Trasa Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – analiza i porady

Spora różnica jest natomiast w podejściu organizatorów. Na „Kotlinie” jest surowo – na punktach kontrolnych tylko woda i tylko jeden punkt żywieniowy na niespełna 140 kilometrów. Na Rajdzie Izersko-Karkonoskim mimo niższego wpisowego uczestnik otrzymuje kilka razy więcej.
Patrząc przez pryzmat samych punktów odżywczych – na trasie zjadłem batonika, bigos z chlebem, ciastka, bułkę z szynką, żurek, dwa naleśniki z serem (było po półtora na głowę, ale kolega nie chciał połówki, to zjadłem, hy hy), zupę pomidorową z makaronem, domową drożdżówkę.

Do tego wypiłem trzy herbaty, dwie kawy i grzane wino. I jeszcze na mecie były kiełbaski i poczęstunek, ale ja akurat nie skorzystałem.
Myślę, że to będzie dużo lepszy wybór dla osób, które chciałyby po raz pierwszy złamać 100 kilometrów w ramach zorganizowanej imprezy dla piechurów.
Zobacz też: Hoka Speedgoat 6 GTX. Wodoodporne buty z niewidzialną membraną

Na koniec dziękuję Marcie, Arturowi i Piotrkowi za to, że mogłem wziąć udział w tym memoriale. Dziękuję wolontariuszom za wsparcie i pomoc.
Dziękuję uczestnikom – choć przez te 23 godziny mijaliśmy się tylko w gronie niespełna 10 osób, to i tak Wasza obecność była dla mnie dodatkową motywacją. Gratuluje wszystkim startującym za podjęcie wyzwania. Szczególnie tym, którzy postawili się kaprysom karkonoskiej aury i dotarli do mety. Siła piechurom!
Więcej tego typu wydarzeń znajdziesz w naszym Kalendarzu imprez dla piechurów 2025. Zobacz teraz!

Co możesz jeszcze zrobić?

Turysta. Długodystansowiec. Eksplorator. Przez ostatnią dekadę przeszedł w górach ponad 20 000 km. Twórca projektu Górskie Wyrypy. Od 2013 roku promuje imprezy długodystansowe dla piechurów. Ma na koncie kilkadziesiąt startów w takich wydarzeniach. Sudety to jego mała ojczyzna. Je też lubi promować.



