III Rajd Kotliny Turoszowskiej odbył się w sobotę 18 czerwca. Na starcie pojawiło się 193 uczestników, którzy mieli do pokonania trasę o długości 60 kilometrów. I choć tegoroczna edycja pod wieloma względami różniła się od poprzednich, kilka składowych pozostało bez zmian. To: świetna atmosfera, dobra zabawa i symbol „Rajdu Prażynek”, jakim jest ochoczo rozpalone Słońce!
Zgodnie z tradycją wieczór poprzedzający Rajd, upłynął pod znakiem spotkania integracyjnego uczestników, wolontariuszy i organizatorów. Grupa kilkunastu osób zebrała się przy wieży widokowej w pobliskich Heřmanicach, skąd planowo mieliśmy oglądać zachód Słońca.
Słońca nie było. Skrywało się gdzieś za chmurami, oszczędzając promienie na następny dzień. Sprytnie! My byliśmy nie mniej przebiegli i udaliśmy się do czeskiej knajpki, gdzie profilaktycznie rozpoczęliśmy przedstartowe nawadnianie (…)
W sobotę punktualnie o godz. 6:00 ruszyliśmy na trasę. Dość szybko opuściliśmy Bogatynię i wkroczyliśmy na obszar Republiki Czeskiej. Krzysiek pognał do przodu, a ja oddałem się pogaduchom z mniej lub bardziej znanymi mi osobami.
Pierwszy punkt kontrolny w miejscowości Dětřichov (red. 12 kilometr) zaliczyliśmy dość szybko. Wyklarowała nam się mała grupka i tak z Magdą i dwoma Grześkami wędrowaliśmy niemal do samej mety.
Podczas tej edycji wydarzenia trasa po raz pierwszy tak dosadnie wgryzła się w czeskie partie Gór Izerskich. Takie posunięcie zagwarantowało uczestnikom całkiem sporo cienia, a cień na „Rajdzie Prażynek” jest w cenie! Wśród porozrzucanych po okolicy skałek dotarliśmy do drugiego punktu kontrolnego na 22 kilometrze.
To było Oldřichovské sedlo. Miejsce, w którym znajduje się mega klimatyczna knajpka Hausmanka u Kozy. Z jednej strony chciałem gonić Krzyśka. Z drugiej – jak tu nie zatrzymać się na małe piwko, skoro słyszałem o tym miejscu tyle dobrego?
Wraz z jednym z Grześków urządziliśmy krótki postój u Kozy. Po wymianie zdań z właścicielem przybytku, ten oprowadził mnie po wszystkich salkach. I jedno muszę przyznać – niesamowita i nietuzinkowa miejscówka!
Przez moment schodziliśmy w stronę miejscowości Oldřichov v Hájích, by rozpocząć podejście w kierunku najwyższego punktu na trasie. Najpierw nieco łagodniej, później po stromych schodkach doszliśmy do Špičáka (724 m n.p.m.). W sumie to szczyt znajdował się już poza trasą, ale co tam!
Dziarskim tempem zeszliśmy do kolejnego punktu kontrolnego (red. Albrechtice u Frýdlantu, 30 km). Na miejscu znajdował się punkt odżywczy z owocami i warzywami. Tam też czekał na nas Krzysiek, któremu na zejściu „uciekła” noga i który w oczekiwaniu na nas dawał tej nodze nieco wytchnienia.
Było przed godz. 12:00 w południe. Jeszcze przez jakiś czas z trasy obserwowaliśmy Grzbiet Jesztiedzko-kozakowski z samym Jesztedem na czele. Marszruta wprowadziła nas pośród pola, a wysoka temperatura powoli zaczynała dawać się we znaki.
I choć czwarty punk kontrolny minęliśmy bez zbędnego postoju, to koło piątego już nie mogliśmy przejść obojętnie! Wspomniany punk obstawiony był przez ekipę organizowanej „po sąsiedzku” Łużyckiej 50, a jego głównymi atrakcji były cień i zimne piwo. Piknik pod kapliczką? Czemu nie!
Trochę wylanego potu dalej było Opolno-Zdrój z Punktem Żywieniowym i pyszną grochówką! Wiem, że zestawienie w jednym zdaniu zwrotów „wylany pot” i „pyszna grochówka” może wydawać się nieco niefortunne, ale nie ma co obwijać w bawełnę. Tak było!
Na długo zapamiętam słowa jednej z wolontariuszek, witającej kolejnych uczestników słowami: „Kawa?! Izotonik!? CYSTERNA?!„. Cysterna wypełniona dwoma tysiącami litrów wody była niewątpliwą atrakcją tego miejsca i mało który z uczestników nie skorzystał z możliwości chwilowego schłodzenia się.
Po wizycie na Punkcie Żytwieniowym czekało nas jeszcze trochę wspinaczki. Ci mniej uważni po wejściu na Granicznik (366 m n.p.m.) trochę sobie kpili z wysokości tego wzniesienia. Chwilę później musieli jednak zmierzyć się z niezłą „dzidą” na Graniczny Wierch (575 m n.p.m.), która na tym etapie wędrówki mogła już dać w kość!
Za wspomnianym szczytem zlokalizowany był jeszcze jeden punkt kontrolny. Dalej szutrowa droga wyprowadziła startujących na obrzeża Bogatyni. I choć wydawało się, że meta jest już naprawdę blisko, trzeba było odbębnić jeszcze rundę honorową rozgrzanymi drogami wokół miasteczka. Tzn. ten, kto miał honor, ten odbębniał.
Finalnie nasza grupka dotarła do mety nieco poszarpana, jednak wszyscy ukończyli trasę w 13 godzin z dodatkami. A na mecie czekały na nas medale, certyfikaty i pyszny bigosik!
III Rajd Kotliny Turoszowskiej był dla mnie totalnym powrotem do korzeni. Lubię szybko chodzić i sprawia mi to dużo radości i satysfakcji. Tym razem bardzo szybko przegrupowałem swoje priorytety.
Wystarczyło kilka rozmów, kilka spotkanych na trasie osób, by dojść do wniosku, że czasem warto zwolnić. Warto zatrzymać się w tej swojej krucjacie ambicji i cieszyć się chwilą w otoczeniu dobrych ludzi. Nawet nie wiecie, jak mi tego brakowało!
Pozdrawiam wszystkich uczestników, nowo poznane osoby, a w szczególności towarzyszy wędrówki! Pozdrawiam także tych, którzy mnie poznali, a których ja nie poznałem. To tak będzie już chyba zawsze. Pozdrawiam organizatorów Beskidy oraz Kijowej Wyrypy, którzy również walczyli ze Słońcem!
Zobacz też: Zapisy na Beskidę 2022 za pasem. Poznajcie nową górską wyrypę!
Dziękuję organizatorom za zaproszenie. Po raz kolejny udowodniliście, że robicie bardzo dobrą imprezę! Imprezę rodzinną, przyjacielską i luźną zarazem. Dziękuję wolontariuszom za opiekę przed startem, na trasie i na mecie. Wszyscy super się spisaliście!
Co możesz jeszcze zrobić?
Turysta. Długodystansowiec. Eksplorator. Przez ostatnią dekadę przeszedł w górach ponad 20 000 km. Twórca projektu Górskie Wyrypy. Od 2013 roku promuje imprezy długodystansowe dla piechurów. Ma na koncie kilkadziesiąt startów w takich wydarzeniach. Sudety to jego mała ojczyzna. Je też lubi promować.